czwartek, 13 stycznia 2011

Klątwa artystycznego rocka


Rewelacja ubiegłego roku, największe zaskoczenie i (w mojej percepcji) niesamowite odkrycie. Nowy album Anathemy z miejsca został nominowany do jednej z najlepszych płyt 2010 r. Słusznie, wszak nie można obojętnie - tak po prostu - skończyć słuchać We're here because we're here. Muzyka wciąga z każdą sekundą coraz głębiej w rozbudowane, harmonijne, progresywne dźwięki.

Najciekawsze, że album ten zyskał tak ogromną popularność po kilkuletniej przerwie wydawniczej zespołu, będąc zarazem najlżejszą i najspokojniejszą płytą w dorobku Brytyjczyków. Porównując ich nowe dzieło z albumami sprzed Alternative 4 doświadczyć można, jak długą drogę ewolucji muzyki przeszła ta grupa. Od death/doom metalu do progresywnego art rocka. Wynik jest wyśmienity. Już od pierwszego utworu odbiorca zaczyna się rozpływać pod wpływem ogromu przyjemności oraz pozytywnej energii serwowanej przez braci Cavanagh i spółki. Perełki, których po prostu trzeba wysłuchać choćby w sieci - do czego gorąco zachęcam - to Summernight Horizon i Everything. Wybór tych dwóch utworów jest trochę przypadkowy, gdyż mógłbym tu wkleić odnośniki do wszystkich kawałków z płyty.
Nie obyło się na albumie ewidentnych, łatwo rozpoznawalnych odniesień. Zespół nagrywał album pod czujnym okiem Stevena Wilsona, lidera Porcupine Tree. Odsłuchując utwór Get off Get out wyczuwa się zapożyczenia ze stylistyki Jeżozwierzowego Drzewa. Nie jest to ujmą dla Anathemy, wszak od momentu wspólnych występów z Wilsonem zespół stał się na nowo rozpoznawalny na całym świecie, głównie wśród młodych odbiorców, którzy nie pamiętają czasów wydania poprzedniego krążka Brytyjczyków (a był to rok 2003).

Podsumowując, album wart jest zamknięcia lodówki na cztery spusty i wydania zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy na jego zakup. Dla mniej wytrwałych pozostaje opcja prostsza omijająca głodówkę. W sumie lepiej jest przeżyć i włączyć płytę jeszcze raz, i jeszcze raz...

5/5

czwartek, 8 lipca 2010

Sentymentalny geniusz

Mało na świecie jest tak znakomitych eksperymen-tatorów muzycznych jak Buckethead. Rock, metal, elektronikę - w zależności od konceptu płyty znaleźć można w utworach tego artysty. Wszystko w nurcie progresywnym i awangardowym. Ostatnio Buckethead jakby starał się wyciszyć - mam na myśli w szczególności szok, jaki doznał po śmierci Michaela Jacksona. Opublikował wówczas utwór The Homing Beacon, który w swej stylistyce jest bliski zawartości Shadows Between The Sky.

Tegoroczne, jedyne wydawnictwo (o którym mi wiadomo) to spokojny, akustyczny, acz progresywny rock. Muzyka jest sentymentalna i kojąca. Zaznaczmy - wszystkie utwory są instrumentalne, tzn. brak tu jakichkolwiek wokali. Dlatego ostrożnie z tą płytą, wszak płyta odebrana może być różnorako w zależności od nastroju słuchacza. Ja przykładowo wpierw odkryłem radość, jaka wypływa z gry Bucketheada, lecz dopiero teraz - przy kolejnym odsłuchaniu - momentami paraliżuje mnie subtelny spokój brzmienia piosenek.

Szczególną uwagę poświęcałem początkowo utworowi Sled Ride, którego pierwsza fraza gitarowa głęboko zakorzeniła mi się w umyśle. To z tego względu, iż jest to najszybszy na tej płycie riff, a to zadziwiające jak na człowieka, który stworzył utwór Jordan, zastąpił Slasha w Guns'n'Roses czy współtworzył soundtrack do Mortal Kombat. Najwyraźniej - i to jest sednem tego wydawnictwa - Buckethead chciał udowodnić, że sprawdza się nie tylko w zespołach grających stricte cięższego rocka. W świetnym stylu.

5/5

niedziela, 6 czerwca 2010

Głębia Ihsahna

Progresywny black metal nie zdobył dotychczas takiej popularności jak bratnia odmiana death. Mimo to nadal odnaleźć można intrygujące projekty mniej lub bardziej znane.
Ihsahn (Vegard Sverre Tveitan) jest przedsta-wicielem tej "drugiej", rozpoznawalnej kategorii, ze względu na jego występy w Emperorze i Peccatum (pierwszy zespół - legenda norweskiego black metalu, zaś drugi to ciekawa, choć mniej znana kapela, głównie ze względu na swój awangardowy charakter). Zwróciłem na niego uwagę, gdyż będzie gwiazdą znaczących festiwali metalowych tego lata, z Wacken, Hellfest i Brutal Assault na czele. Opublikował na początku roku swój kolejny solowy album zatytułowany After. Podejrzewam, że mój post będzie powtórzeniem jednej i tej samej oceny, która krąży po internecie. Wynika to z faktu, iż płyta jest po prostu genialna.

Muzyka zawarta na albumie jest popularną ostatnimi czasy mieszanką black i jazzu, co wyraźnie zaznacza się w większości utworów. Płyta, pomimo swej progresywności, jest melodyjna i stosunkowo łatwa w odbiorze, gdyż już za pierwszym odsłuchaniem odkryłem niesamowitą głębię muzyczną piosenek. Ihsahn tworzy niesamowitą, posępną atmosferę, wciągającą przy kolejnym odsłuchaniu coraz bardziej.
Trudno pisać tu o wyróżniających się kawałkach, gdyż każdy zwraca na siebie uwagę. Płyta jest równa, utwory rozbudowane, wykonanie - w tym wokal - wspaniałe, wszak poza blackowym śpiewem artysta prezentuje swój czysty głos, przejmujący i uwodzący. Płytę warto przesłuchać, trudno znaleźć wysublimowany black metal na tak wysokim poziomie.

Ihsahn  After
5/5

wtorek, 1 czerwca 2010

Retrospekcja Maxa Cavalery

Dałby kto wiarę, że Max Cavalera zatęskni na starość do dźwięków starej Sepultury przełomu lat 80./90. ? Soulfly właśnie powrócił z nowym albumem - i to w świetnym stylu.

Od czasu Dark Ages czuć u Maxa niedosyt twórczy i równocześnie można zauważyć jego zafascynowanie młodą, ekstremalną muzyką, jaką niewątpliwie jest metalcore z licznymi mieszankami (warto przypomnieć chociażby wspólną trasę koncertową z pasierbem Ritchie'm, liderem trashcore'owego Incite).
Kolejna płyta - Conquer -  była sporym zaskoczeniem pod względem ciężkości materiału, po drodze jest jeszcze projekt Cavalera Conspiracy, aż docieramy do Omena, który jest w sumie wypadkową poprzedniczki i Inflikted (CC). Mocne, ocierające się momentami o trashcore riffy, perkusja i jeszcze agresywniejszy wokal Maxa - wizytówka tego albumu. Utwory są krótkie, co dodatkowo napędza szybką muzykę.
Jeśli chodzi o wokalne aspekty płyty, to - jak już prędzej wspomniałem - Max ryczy aż miło, daje znać fanom, iż nadal na dużo go jeszcze stać. Greg Puciato, znany głównie z Dillinger Escape Plan, genialnie wykonał promujący płytę utwór Rise Of The Fallen.
Nie w sposób ominąć ważnej kwestii, która rozgrzewa fora internetowe. Po co Max zamieścił na albumie bonus w postaci Refuse/Resist, który grany jest na koncertach praktycznie od początku istnienia zespołu? Osobiście uważam to za świetne posunięcie, gdyż poprzez zestawienie nowych kawałków ze starym hitem Sepultury, który nota bene nie jest w ani jednej sekundzie przerobiony nowatorsko, zespół pokazuje swój wysoki poziom - potrafią grać jak stara Sepultura, brzmią jak stara Sepultura, może nie wyglądają jak stara Sepultura (wszak brakuje tam długowłosych gitarzystów), ale Max nadal jest tym samym buntownikiem zapewniającym ostrą rozwałkę na koncertach. Łatwo można zdać sobie sprawę, iż świeże utwory Soulfly'a gonią dawne hity Maxa, wręcz depczą im po piętach, jednak nie dościgają - wszak wzór musi pozostać na trwałych i twardych posadach.

Omen jest naprawdę dobrą płytą. Jest to wszakże subiektywna ocena fana zespołu, jednak Soulfly nadal trzyma poziom. Nie ma tu niczego nowatorskiego, chłopaki po prostu poszli za ciosem twardych, ciężkich i szybkich dźwięków. Nie jest to też wydawnictwo na miarę genialnego i najlepszego w dorobku Dark Ages, jednak miło się przesłuchuje po raz n-ty tego samego materiału i - co najważniejsze - nadal przynosi dobrą zabawę, w dalszym ciągu cieszy ucho.

Po głębszym zastanowieniu zmieniam ocenę z 4,5 na 3,5. To powyżej średniaka, wszak płyta zadowoli głównie fanów - jak mnie. 4,5 to iście zawyżona ocena za tą płytę, która ma chociażby jednego jeszcze minusa - jest po prostu krótka! Nie licząc bonusów mamy 11 utworów o średniej długości ok. 3 min. 30 sek., co w porównaniu z Conquer'em jest śmiesznym wynikiem - na albumie z 2008 roku tylko 2 kawałki trwały mniej niż 5 minut.

Soulfly  Omen
3,5/5