czwartek, 8 lipca 2010

Sentymentalny geniusz

Mało na świecie jest tak znakomitych eksperymen-tatorów muzycznych jak Buckethead. Rock, metal, elektronikę - w zależności od konceptu płyty znaleźć można w utworach tego artysty. Wszystko w nurcie progresywnym i awangardowym. Ostatnio Buckethead jakby starał się wyciszyć - mam na myśli w szczególności szok, jaki doznał po śmierci Michaela Jacksona. Opublikował wówczas utwór The Homing Beacon, który w swej stylistyce jest bliski zawartości Shadows Between The Sky.

Tegoroczne, jedyne wydawnictwo (o którym mi wiadomo) to spokojny, akustyczny, acz progresywny rock. Muzyka jest sentymentalna i kojąca. Zaznaczmy - wszystkie utwory są instrumentalne, tzn. brak tu jakichkolwiek wokali. Dlatego ostrożnie z tą płytą, wszak płyta odebrana może być różnorako w zależności od nastroju słuchacza. Ja przykładowo wpierw odkryłem radość, jaka wypływa z gry Bucketheada, lecz dopiero teraz - przy kolejnym odsłuchaniu - momentami paraliżuje mnie subtelny spokój brzmienia piosenek.

Szczególną uwagę poświęcałem początkowo utworowi Sled Ride, którego pierwsza fraza gitarowa głęboko zakorzeniła mi się w umyśle. To z tego względu, iż jest to najszybszy na tej płycie riff, a to zadziwiające jak na człowieka, który stworzył utwór Jordan, zastąpił Slasha w Guns'n'Roses czy współtworzył soundtrack do Mortal Kombat. Najwyraźniej - i to jest sednem tego wydawnictwa - Buckethead chciał udowodnić, że sprawdza się nie tylko w zespołach grających stricte cięższego rocka. W świetnym stylu.

5/5

niedziela, 6 czerwca 2010

Głębia Ihsahna

Progresywny black metal nie zdobył dotychczas takiej popularności jak bratnia odmiana death. Mimo to nadal odnaleźć można intrygujące projekty mniej lub bardziej znane.
Ihsahn (Vegard Sverre Tveitan) jest przedsta-wicielem tej "drugiej", rozpoznawalnej kategorii, ze względu na jego występy w Emperorze i Peccatum (pierwszy zespół - legenda norweskiego black metalu, zaś drugi to ciekawa, choć mniej znana kapela, głównie ze względu na swój awangardowy charakter). Zwróciłem na niego uwagę, gdyż będzie gwiazdą znaczących festiwali metalowych tego lata, z Wacken, Hellfest i Brutal Assault na czele. Opublikował na początku roku swój kolejny solowy album zatytułowany After. Podejrzewam, że mój post będzie powtórzeniem jednej i tej samej oceny, która krąży po internecie. Wynika to z faktu, iż płyta jest po prostu genialna.

Muzyka zawarta na albumie jest popularną ostatnimi czasy mieszanką black i jazzu, co wyraźnie zaznacza się w większości utworów. Płyta, pomimo swej progresywności, jest melodyjna i stosunkowo łatwa w odbiorze, gdyż już za pierwszym odsłuchaniem odkryłem niesamowitą głębię muzyczną piosenek. Ihsahn tworzy niesamowitą, posępną atmosferę, wciągającą przy kolejnym odsłuchaniu coraz bardziej.
Trudno pisać tu o wyróżniających się kawałkach, gdyż każdy zwraca na siebie uwagę. Płyta jest równa, utwory rozbudowane, wykonanie - w tym wokal - wspaniałe, wszak poza blackowym śpiewem artysta prezentuje swój czysty głos, przejmujący i uwodzący. Płytę warto przesłuchać, trudno znaleźć wysublimowany black metal na tak wysokim poziomie.

Ihsahn  After
5/5

wtorek, 1 czerwca 2010

Retrospekcja Maxa Cavalery

Dałby kto wiarę, że Max Cavalera zatęskni na starość do dźwięków starej Sepultury przełomu lat 80./90. ? Soulfly właśnie powrócił z nowym albumem - i to w świetnym stylu.

Od czasu Dark Ages czuć u Maxa niedosyt twórczy i równocześnie można zauważyć jego zafascynowanie młodą, ekstremalną muzyką, jaką niewątpliwie jest metalcore z licznymi mieszankami (warto przypomnieć chociażby wspólną trasę koncertową z pasierbem Ritchie'm, liderem trashcore'owego Incite).
Kolejna płyta - Conquer -  była sporym zaskoczeniem pod względem ciężkości materiału, po drodze jest jeszcze projekt Cavalera Conspiracy, aż docieramy do Omena, który jest w sumie wypadkową poprzedniczki i Inflikted (CC). Mocne, ocierające się momentami o trashcore riffy, perkusja i jeszcze agresywniejszy wokal Maxa - wizytówka tego albumu. Utwory są krótkie, co dodatkowo napędza szybką muzykę.
Jeśli chodzi o wokalne aspekty płyty, to - jak już prędzej wspomniałem - Max ryczy aż miło, daje znać fanom, iż nadal na dużo go jeszcze stać. Greg Puciato, znany głównie z Dillinger Escape Plan, genialnie wykonał promujący płytę utwór Rise Of The Fallen.
Nie w sposób ominąć ważnej kwestii, która rozgrzewa fora internetowe. Po co Max zamieścił na albumie bonus w postaci Refuse/Resist, który grany jest na koncertach praktycznie od początku istnienia zespołu? Osobiście uważam to za świetne posunięcie, gdyż poprzez zestawienie nowych kawałków ze starym hitem Sepultury, który nota bene nie jest w ani jednej sekundzie przerobiony nowatorsko, zespół pokazuje swój wysoki poziom - potrafią grać jak stara Sepultura, brzmią jak stara Sepultura, może nie wyglądają jak stara Sepultura (wszak brakuje tam długowłosych gitarzystów), ale Max nadal jest tym samym buntownikiem zapewniającym ostrą rozwałkę na koncertach. Łatwo można zdać sobie sprawę, iż świeże utwory Soulfly'a gonią dawne hity Maxa, wręcz depczą im po piętach, jednak nie dościgają - wszak wzór musi pozostać na trwałych i twardych posadach.

Omen jest naprawdę dobrą płytą. Jest to wszakże subiektywna ocena fana zespołu, jednak Soulfly nadal trzyma poziom. Nie ma tu niczego nowatorskiego, chłopaki po prostu poszli za ciosem twardych, ciężkich i szybkich dźwięków. Nie jest to też wydawnictwo na miarę genialnego i najlepszego w dorobku Dark Ages, jednak miło się przesłuchuje po raz n-ty tego samego materiału i - co najważniejsze - nadal przynosi dobrą zabawę, w dalszym ciągu cieszy ucho.

Po głębszym zastanowieniu zmieniam ocenę z 4,5 na 3,5. To powyżej średniaka, wszak płyta zadowoli głównie fanów - jak mnie. 4,5 to iście zawyżona ocena za tą płytę, która ma chociażby jednego jeszcze minusa - jest po prostu krótka! Nie licząc bonusów mamy 11 utworów o średniej długości ok. 3 min. 30 sek., co w porównaniu z Conquer'em jest śmiesznym wynikiem - na albumie z 2008 roku tylko 2 kawałki trwały mniej niż 5 minut.

Soulfly  Omen
3,5/5

sobota, 6 marca 2010

Katatonia "Night Is The New Day"


Premiera ostatniej płyty Katatonii „Night is the New Day” odbyła się ponad 3 miesiące temu, jednak dopiero teraz mam odwagę ją recenzować. Moje opóźnienie wynikało głównie z ciężkiego okresu, który przechodziłem – wszak druga połowa grudnia jest dla mnie okresem traumatycznym już od dobrych kilku lat. Zatem, aby umieszczać w dalszym ciągu posty, musiałem odstawić tą lekturę na później. Teraz, z perspektywy czasu, mogę jasno określić, że Katatonia nadal jest w formie, skoro muzycy potrafią stworzyć tak mocne, dobitne dzieło. Równie depresyjnego materiału nie ma co szukać. Tytuł dobrze zapowiada całość – będzie inaczej, mrocznie, lekkość brzmienia połączy się z ciężarem gitar i bębnów. Jest to album bardzo emocjonalny, u słuchacza chce się wywołać strach, smutek, depresję. Dlatego dla osób niezaznajomionych z zespołem – ostrożnie z tym materiałem! Pozwólcie, ze skupię się na paru utworach.
Album zaczyna się świetnym Forsaker. Utwór zaczyna bardzo ciekawie, mianowicie na wstępie użyto sygnał syreny okrętowej. To tak, jakby muzycy chcieli ostrzec przed wyruszeniem w rejs, albo... jest to sygnał, iż z tego okrętu już nie da się wysiąść.
Muzyka jest wspaniała, gdyż każdy utwór jest wysublimowaną perełką, niepodobną do innych; zatem pomijam ocenianie piosenek z osobna. Są one osobliwymi, progresywnymi mieszankami melodyjności z mocą gitar elektrycznych (Forsaker), basu (Nephilim) oraz eksponowanymi walorami głosowymi Jonasa Renske, który należy do grona niesamowitych szwedzkich wokalistów (obok chociażby Åkerfeldta, Gildenlöwa, Englunda czy Swanö). Pośród wszystkich utworów moją uwagę przykuły głównie Nephilim oraz Day And Then the Shade. Pierwszy z tego względu, że częste słuchanie pchnęło mnie w stany depresyjne (to najbardziej dołujący utwór, zatem ostrożnie z nim;]). Do drugiego nakręcono teledysk. Nie jest to wysokich lotów wideoklip, jednak bardzo klimatyczny. Ogólnie na plus.
Przyznać muszę, iż ostatnio wolę wsłuchiwać się w pozostałe piosenki jak Idle Blood, które są nienaznaczone konotacją depresyjną. Mimo wszystko, jeżeli ktoś lubi klimatyczną, mocną i mroczną muzykę – Katatonia to po prostu mistrz w tym gatunku. Płytę zatem oceniam na 5/5.

sobota, 2 stycznia 2010

Paradise Lost "Faith Divide Us - Death Unite Us"


Nowe dzieło brytyjczyków potrafi powalić na kolana. Nie tylko ze względu na jakże zauważalny fakt zmian w zespole (Erlandsson daje się od razu poznać, w końcu kilkuletnie bębnienie w Cradle Of Filth o czymś świadczy). Po pierwszym przesłuchaniu najświeższy album wpadł mi w ucho znacznie łatwiej niż poprzedni "In Requiem".
Tytuł płyty jest dosyć przewrotny, wszak zespół od lat żonglujący ateistycznymi tekstami posłużył się hasłem starym, katolickim motywem - jak tłumaczył MacKintosh (tj. gitarzysta i główny kompozytor). Tu jednak należy odbierać znaczenie nie w sposób mistyczny, a pesymistyczny: nie zjednoczy nas Bóg, ale śmierć jako czysto biologiczne zakończenie życia. Podobnie zresztą jest z okładką, przedstawiającą miedzioryt Holbeina o tematyce dance macabre.
Ważnym aspektem, o którym muszę wspomnieć, to zamieszczenie przez zespół całych utworów do darmowego przesłuchiwania na ich profilu na myspace.com. Dobrze, że tak wielka gwiazda (wg mnie na to miano Pardise Lost zasługuje - ponad 21 lat na scenie to świetny wynik) stara się wpisać w nowoczesność i w medium, jakim jest internet.

Album składa się z 10 utworów, które analizując głębiej (a nie miałej tej przyjemności) prawdopodobnie składa płytę w spójną, koncepcyjną całość. Połowę materiału przedziela tytułowy utwór, do którego powstał genialny wideoklip. Chłopaki pojechali po całości, wszak widać ewidentnie, że nawiązali do głośnej historii Fritza i jego córki. Polecam zobaczyć, jeden z lepszych materiałów powstałych w tym jeszcze roku.
Płyta zaczyna się od "As Horizons End", dobry utwór, który zapowiada w sumie resztę materiału. Dalej będzie ciężko, miejscami łagodniej by dać popis czystemu, spokojnemu wokalowi Nicka Holmesa, a także melodyjnie, wszak można tu wyróżnić także ballady gotyckie. Ogólnie im dalej w las, tym lepsze kawałki nas czekają.
Utwór drugi - "I Remain" - najlepszy, z genialnym tekstem, który co jakiś czas samoistnie powraca mi w umyśle: "Tear me down and break me - I remain". Zresztą to ocena nie tylko moja - bodaj przez cały pierwszy miesiąc utwór zajmował pierwsze miejsce na profilu zespołu na last.fm. Następnie na albumie mamy same smaczki (zapraszam do ich własnej oceny;) ), aż trafiamy na "The Rise of Denial", do którego nakręcono jako drugiemu utworowi z kolei wideoklip - tu już mniej depresyjnie, ale nadal mroczno, duszno, klaustrofobicznie i przerażająco. Zespół już tak ma - często utwory najlepsze nie zostają sfilmowane (w przypadku "Sweetness" utwór pojawił się tylko na stronie B jednego z singli - co tu wspominać, to jeden z najlepszych majstersztyków zespołu). Jednak na "Faith Divides Us - Death Unite Us" nie ma kiepskiego utworu. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Ostatnim utworem, który zwrócił moją szczególną uwagę, jest "Last Regret". Piękna doom metalowa ballada, w swych dźwiękach najbardziej melancholijna i depresyjna. Refren wręcz automatycznie powtarza się na ustach: "Hear my last words//This my last regret". Popisy Gregora MacKintosha wspaniale się wpisują w całość utworu. Jedyna stuprocentowa ballada i jakże udana!

Podsumowując - wszystko dopracowane, przemyślane i odpowiednio dobrane. Świetne dzieło na najwyższym poziomie. Warto zaznaczyć, że po wielu latach eksperymentów panowie z Halifax wracaja do iście metalowych korzeni. Fakt - nie wrócą do death metalu, zresztą byłoby to najdziwniejszym posuniecięm muzyków. Znowu grają z przytupem, co w sumie zaobserwować można wśród wielu zespołów na całym świecie. Nie doszukuję się to jakichś zależności, gdyż odbieram wszystkie jako odrębne przypadki (piję tu głównie do Katatonii i Soulfly'a). Album na piątkę z plusem!

5/5