środa, 11 listopada 2009

Devin Townsend Project "Addicted"

Najnowsza, kolejna w tym roku płyta kanadyjskiego geniusza Devina Townsenda. Nazwisko to w świecie muzyki progresywnej jest bardzo znane, wszak współpracował on z światowej sławy muzykami, jak Steve Vai, Arjen Lucassen, Gene Hoglan czy Anneke van Giersbergen, którą to zaprosił to współpracy na swym najnowszym wydawnictwie.

Problemem dla fanów jest określenie dokładnej nazwy projektu Townsenda. Na MySpace nazwa występuje bez przedrostka "the", z kolei - jak można zobaczyć na okładce - ów przy(przed?)rostek się pojawia. Powszechnie ujmuje się drugi sposób zapisu jako zbiór wszystkich wydań solowych tego artysty.

"Addicted" to świetny album, inny niż "Ki". Mniej mroczny, głównie za sprawą ciepłego głosu van Giersbergen. Jak to zwykło na płytach Townsenda, twórca bawi się konwencjami, elektroniką, dźwiękiem, nawet swymi starszymi wytworami (tu: Hyperdrive!, znany z płyty "Ziltoid The Omniscient"; w nowej aranżacji utwór śpiewany przez Annekę van Giersbergen). Najbardziej zadziwiającym, ale zarazem jednym z najciekawszych utworów jest tu Bend It Like Bender! - dobry, rockowy kawałek upstrzony elektroniką, która wręcz przynosi na myśl stare popowe taneczne piosenki. Sam autor stwierdził na MySpace, iż w swym założeniu utwór miał przypominać twórczość ABBY - z zaznaczeniem, że to nadal utwór metalowy.

Co do pozostałych utworów - wszystkie stoją na wysokim poziomie. Trudno tu jeszcze wyróżniać i okrajać płytę. Pierwszy tytułowy utwór dobrze rozpoczyna album, wewnątrz nic nie zanudza, końcowy kawałek uspokaja - czyli wszystko na swoim miejscu, idealna - moim zdaniem - kompozycja została zachowana. Warto jeszcze zaznaczyć, że bardzo rzadko mi się zdarza - jak w tym przypadku - aby płyta spodobała mi się za pierwszym odsłuchaniem. Utwory nie są przedobrzone (piję tu do ostatniego wydawnictwa Metalliki), dlatego podejrzewam, że przez długi czas nie będę umiał się oderwać od "Addicted".
5/5

wtorek, 10 listopada 2009

Seventh Void "Heaven Is Gone"

Pewnie wielu miłośników mocnego, rock/ metalowego grania może pierwszy raz zetknąć się z nazwą tego zespołu. Wszystko staje się jaśniejsze po zapoznaniu z historią tej kapeli, co niniejszym czynię.

Seventh Void (z angielska; nazwa zaczerpnięta z najsłynniejszego dzieła Dantego, a dokładniej - siódmy krąg piekła) to zespół założony przez członków amerykańskiej kapeli Type O Negative, mianowicie przez Kenny'ego Hickey'a i Johnny'ego Kelly'ego. Drugi zajmuje tą samą pozycją w zespole, pierwszy jest głównym wokalistą i - rzecz jasna - gitarzystą. Kapela powstała w 2003 roku, od czasu do czasu dając pomniejsze występy. W 2008 roku muzycy wykorzystali zawieszenie działalności koncertowej swej pierwotnej formacji, czego efektem jest właśnie "Heaven Is Gone" wydany w kwietniu 2009 roku. Jak powszechnie się określa ich styl, Seventh Void to połączenie Soundgarden z Black Sabbath (a więc zarazem z elementami TON). Niech za dowód posłuży mój dobry kumpel, który za każdym razem, gdy puszczę z głośników "Heaven Is Gone", stwierdza, że słucham Soundgarden (tu: prawie identyczny głos wokalisty i podobne riffy, choć ociężałe, doomowe).

Jako fan TON nie mogłem przegapić tej pozycji, tym bardziej, że w macierzystej formacji słabo są eksploatowane walory głosowe Hickey'a (gdyż zajmuje pozycję drugiego wokalu, to rzecz normalna). Poza tym pokazuje muzyków z nieco innej perspektywy. Owszem, nadal mamy tu charakterystycznie ciężkie brzmienie gitary Kenny'ego i pesymistyczne teksty. Nowatorskością jest tu hard rockowa muzyka grana przez muzyków stricte wywodzących się z metalowego środowiska (gotyckiego i doom metalowego; poza TON Hickey'a i Kelly'ego kojarzyć można z zespołem Danzig). Obdzierając się ze skóry wielbiciela Negativów trzeba stwierdzić, że płyta dużo w świat muzyki nie wnosi. Muzycznie są bardzo podobni do wspomnianego już zespołu Chrisa Cornella. Nasuwa się na myśl stwierdzenie, iż w obecnym czasie Seventh Void paradoksalnie idealnie wbił w zapotrzebowanie na tego typu muzykę. Muzyczne "popisy" pana Cornella (utożsamiane z pogonią za kasą, ale ten wątek lepiej odstawić) przygotowały idealne pole dla naśladowców twórczości Soundgardena.

Album otwiera utwór Closing In - dobry kawałek, w sam raz na rozgrzewkę przed tym, co zespół prezentuje w kolejnych utworach. Kolejny kawałek - tytułowy notabene - jest już pierwszą perełką w koronie Seventh Void. Świetny refren, bardzo dobre riffy. Kolejny The End Of All Time spowalnia wręcz w klimaty sabbathowe. Po nim zaczyna się najlepsze 8 minut płyty - utwory Broken Sky i Killing You Slow. Muzyka żywsza, riffy wpadające w ucho. W przypadku pierwszego - bardzo dobre łączenia spokoju i ostrości, zarówno w przypadku wyciszania gitary prowadzącej i zmiany tonu wokalu. Killing You Slow to mój faworyt z całego albumu.

Dalej jest dobrze, choć wypadają bledsze w porównaniu z dwoma wyróżnionymi powyżej. Na uwagę zasługuje jeszcze ostatni kawałek. Last Walk In The Light genialnie zakańcza płytę. Utwór nadal mocny, choć wytwarza się spokojniejsza atmosfera. Refren wspaniale uspokaja i likwiduje poczucie niedosytu po przesłuchaniu albumu.

Podsumowując, "Heaven Is Gone" to płyta dobra. Nie wprowadza nic czysto nowatorskiego, daje za to kawał porządnie, przez lata przemyślanej i dopracowanej muzyki. Nie ma tu gniotów. Album zatem "schludny" i równy. Polecałbym szczególnie dla miłośników Type O Negative, ale też Soundgarden i Black Sabbath, którzy nie boją się poznać świeżego spojrzenia na znaną im już muzykę.
4/5

sobota, 7 listopada 2009

Amorphis "Skyforger"

Ostatnia płyta fińskiej prog-metalowej grupy Amorphis jest arcydziełem. Zaczynam od razu od oceny - zasłuchany i zakochany jestem w tym albumie. Melodyjność i progresywne poszukiwanie na pierwszym miejscu, brutalność jako dodatek w niesamowitym, bajkowym wręcz wydaniu.

Pierwsze, co mocno zwraca na się uwagę, jest okładka. Piękna, bajkowa, wpisująca się idealnie w nurt space rocka/metalu. Nie zabieram się za interpretację tegoż obrazu, gdyż mam w zwyczaju tworzyć niewydarzone historyjki i niekoniecznie jasne skróty myślowe. Lepiej zostawić Wam przyjemność oglądania i rozgryzania metafory zdjęcia.

"Skyforger" rozpoczyna się utworem Sampo, w którym to przeplatają się sekwencje klawiszowe, obowiązkowe riffy, syntezatory i wokal Tomi'ego Joutsena - łagodny, ostrzejszy na growlingu kończąc. Piosenka ta daje nam przedsmak całej płyty - łagodne refreny, nieustające parcie na melodyjność, świetnie dopasowane elementy brutalne (których jest mniejszość). Utwór przechodzi pod koniec w spokojniejsze tony, by w idealnie zmontowany sposób dać świetne wejście dla Silver Bride - perle, brylantowi najwyższej jakości spośród wszystkich piosenek na albumie. Najlepszy utwór, nie można się od niego oderwać - tym bardziej, gdy spojrzy się na Last.fm'a - od premiery (połowa czerwca 2009) do dzisiejszego dnia Silver Bride zajmuje pierwsze miejsce w tabeli odsłuchiwanych kawałków spośród rzecz jasna całej twórczości Amorphisa (na moim profilu jest już w wśród 50 najczęściej odsłuchanych ogółem). Jedyne, co można, to polecić wysłuchać przynajmniej tego jednego kawałka. Tu drobna uwaga - jeśli obejrzysz wideoklip - większą uwagę poświęć muzyce. Filmik jest średni, nawet kiepski.

Kolejne utwory po prostu bledną przy Silver Bride. Jednak maja swój urok - w szczególności Sky Is Mine. Dobry refren, wpada w ucho. Choć - z drugiej strony - bardziej w uchu kołatać może charakterystyczny riff. Wokalnie utwór łagodny - całkowity brak growlu. Jednak bez paniki - już w kolejnej piosence Finowie dają popalić głośnikom mocnym Majestic Beast. Zgrabne połączenie growlingowych zwrotek i łagodnych refrenów. Gratka dla miłośników mocniejszych wrażeń.

My Sun to z kolei piękna ballada - wszystko wpada tu w ucho. Równie dobry utwór co Sky Is Mine, choć oczywiście łagodny. Dalej Highest Star - balladowe zwrotki i mocne, rockowe refreny - genialna kompozycja. Tytułowy Skyforger... Początek przywodzi na myśl My Kantele - nic bardziej mylnego, już po krótkim czasie tempo się załamuje i przyspiesza, dając dobry metalowy kawałek.

Ostatnie trzy utwory uznać można oględnie jako swego rodzaju "zapchajdziury" - można, owszem, ale tylko w sytuacji, gdy człowiek przesłuchuje płytę od deski do deski. Biorąc utwory wybiórczo, trudno któremukolwiek coś zarzucić - czy to powtarzane motywy, czy też nudę. Nic z tych rzeczy - Po prostu każdy kawałek jest świetny. Nawet ostatni - Godlike Machine - potrafi zaskoczyć. Stąd też wzięła się moja ocena "Skyforger'a" jako arcydzieła. Praktycznie wszystkie utwory są świetne. Płyta nie znudzi się nawet za dziesiątym przesłuchaniem. Pozycja warta do poznania. Dałbym 6/5, jednak nie będę robił z tego bloga wolnej amerykanki.
5/5