piątek, 18 września 2009

KMFDM "Tohuvabohu"


Przechodząc parę miesięcy temu pomiędzy półkami w MM natknąłem się właśnie na ten album. Od jakiegoś czasu chciałem się zapoznać z muzyką oferowaną przez klasyczny zespół grający industrialny rock. Mowa oczywiście o KMFDM, zespole pochodzącym z Niemiec, choć od kilkunastu już lat tworzącym na emigracji w Stanach Zjednoczonych, i ich albumie "Tohuvabohu" z 2007 roku.

"Tohuvabohu" można by uznać jako płytę przygotowująca do zmiany kierunku w przyszłości. "Attak" i "WWIII" były ostre, wręcz metalowe, z kolei "Hau Ruck" cechował się większą domieszką elektroniki. Album z 2007 roku to przyjemne, rockowe granie. W odróżnieniu od albumów większą wagę nadano melodyjności, co jest efektem mieszanki rocka z dominującą elektroniką. Kolejny album - tegoroczny "Blitz" - to już ewidentnie industrialowa elektronika, całkowicie inny materiał, swego rodzaju odświeżenie. Zatrzymajmy się jednak na najbardziej interesującym mnie albumem.

Zaczyna się utworem Superpower. Początek zapowiada totalny przewrót w umyśle słuchacza, dokładniej KMFDM can blow your mind, rock your face off and jump start your heart. Mniej więcej tak zapowiada materiał Sascha Konietzko. Później elektronika łączona wręcz z rock'and'rollową melodią. Utwór przyjemny, choć nie najlepszy.
Kolejny utwór - przez długi czas nie umiałem się go nasłuchać. Looking For Strange rozpoczyna się hołubioną przeze mnie konstrukcją: od ciszy i szeptu do porządnego, rockowego refrenu. Do tego dobry głos Lucii Cifarelli, na ile dobry w czasie koncertów - nie wiem. Na płycie wypada wyśmienicie. Drugi utwór to murowany hit, wpada w ucho i pozostaje w nim na długo.
Później tytułowy utwór, Tohuvabohu. Duża dawka elektroniki, ale zarazem mocnej, hipnotyzującej, mrocznej. Muzyka bardzo dobrze pasuje do tytułu, odzwierciedla swego rodzaju walkę między tohu i bohu - chaosem i pustką. Jest to bardzo ciekawe, że muzycy wzięli na warsztat muzyczny mało znane, choć arcyciekawe mity germańskie.
Słuchając dalej mamy I Am What I Am, równie przyjemny utwór co Looking For Strange. Kolejnie Saft Und Kraft, nawiązujący do punkowej rebelii znanej ze starych płyt. Koniec utworu przemienia się w metalowe łojenie (jak na nich rzecz jasna).
Headcase. Kolejna perełka na płycie, możliwie najlepszy utwór. W tym utworze zachowano mniej więcej równość elektroniki i rocka. Świetny utwór.
Kolejne - dobre, choć najlepsze już za nami. Mimo to warte wysłuchania, jak Not In My Name. Ostatni utwór pięknie zakańcza album, wyciszenie, elementy rockowe przytłumione są dźwiękami łagodnymi, melancholijnymi, dają iluzję użycia instrumentów smyczkowych.

Podsumowując płyta dobra do samochodu, do słuchania na co dzień, ale także dla maniaków szukających pięknych dźwięków. Na 11 utworów gdzieś 8 może łatwo przyjść do gustu, są też utwory pozostające w pamięci. Płyta naprawdę dobra, polecam każdemu, kto lubi eksperymentować i kto nie zna KMFDM. Trudno mi odnieść się do całej dyskografii kapeli, jednak ta płyta jest dla mnie albumem, do którego będę wracał po latach z przyjemnością.
Na plus! Polecam!
5/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz