środa, 11 listopada 2009

Devin Townsend Project "Addicted"

Najnowsza, kolejna w tym roku płyta kanadyjskiego geniusza Devina Townsenda. Nazwisko to w świecie muzyki progresywnej jest bardzo znane, wszak współpracował on z światowej sławy muzykami, jak Steve Vai, Arjen Lucassen, Gene Hoglan czy Anneke van Giersbergen, którą to zaprosił to współpracy na swym najnowszym wydawnictwie.

Problemem dla fanów jest określenie dokładnej nazwy projektu Townsenda. Na MySpace nazwa występuje bez przedrostka "the", z kolei - jak można zobaczyć na okładce - ów przy(przed?)rostek się pojawia. Powszechnie ujmuje się drugi sposób zapisu jako zbiór wszystkich wydań solowych tego artysty.

"Addicted" to świetny album, inny niż "Ki". Mniej mroczny, głównie za sprawą ciepłego głosu van Giersbergen. Jak to zwykło na płytach Townsenda, twórca bawi się konwencjami, elektroniką, dźwiękiem, nawet swymi starszymi wytworami (tu: Hyperdrive!, znany z płyty "Ziltoid The Omniscient"; w nowej aranżacji utwór śpiewany przez Annekę van Giersbergen). Najbardziej zadziwiającym, ale zarazem jednym z najciekawszych utworów jest tu Bend It Like Bender! - dobry, rockowy kawałek upstrzony elektroniką, która wręcz przynosi na myśl stare popowe taneczne piosenki. Sam autor stwierdził na MySpace, iż w swym założeniu utwór miał przypominać twórczość ABBY - z zaznaczeniem, że to nadal utwór metalowy.

Co do pozostałych utworów - wszystkie stoją na wysokim poziomie. Trudno tu jeszcze wyróżniać i okrajać płytę. Pierwszy tytułowy utwór dobrze rozpoczyna album, wewnątrz nic nie zanudza, końcowy kawałek uspokaja - czyli wszystko na swoim miejscu, idealna - moim zdaniem - kompozycja została zachowana. Warto jeszcze zaznaczyć, że bardzo rzadko mi się zdarza - jak w tym przypadku - aby płyta spodobała mi się za pierwszym odsłuchaniem. Utwory nie są przedobrzone (piję tu do ostatniego wydawnictwa Metalliki), dlatego podejrzewam, że przez długi czas nie będę umiał się oderwać od "Addicted".
5/5

wtorek, 10 listopada 2009

Seventh Void "Heaven Is Gone"

Pewnie wielu miłośników mocnego, rock/ metalowego grania może pierwszy raz zetknąć się z nazwą tego zespołu. Wszystko staje się jaśniejsze po zapoznaniu z historią tej kapeli, co niniejszym czynię.

Seventh Void (z angielska; nazwa zaczerpnięta z najsłynniejszego dzieła Dantego, a dokładniej - siódmy krąg piekła) to zespół założony przez członków amerykańskiej kapeli Type O Negative, mianowicie przez Kenny'ego Hickey'a i Johnny'ego Kelly'ego. Drugi zajmuje tą samą pozycją w zespole, pierwszy jest głównym wokalistą i - rzecz jasna - gitarzystą. Kapela powstała w 2003 roku, od czasu do czasu dając pomniejsze występy. W 2008 roku muzycy wykorzystali zawieszenie działalności koncertowej swej pierwotnej formacji, czego efektem jest właśnie "Heaven Is Gone" wydany w kwietniu 2009 roku. Jak powszechnie się określa ich styl, Seventh Void to połączenie Soundgarden z Black Sabbath (a więc zarazem z elementami TON). Niech za dowód posłuży mój dobry kumpel, który za każdym razem, gdy puszczę z głośników "Heaven Is Gone", stwierdza, że słucham Soundgarden (tu: prawie identyczny głos wokalisty i podobne riffy, choć ociężałe, doomowe).

Jako fan TON nie mogłem przegapić tej pozycji, tym bardziej, że w macierzystej formacji słabo są eksploatowane walory głosowe Hickey'a (gdyż zajmuje pozycję drugiego wokalu, to rzecz normalna). Poza tym pokazuje muzyków z nieco innej perspektywy. Owszem, nadal mamy tu charakterystycznie ciężkie brzmienie gitary Kenny'ego i pesymistyczne teksty. Nowatorskością jest tu hard rockowa muzyka grana przez muzyków stricte wywodzących się z metalowego środowiska (gotyckiego i doom metalowego; poza TON Hickey'a i Kelly'ego kojarzyć można z zespołem Danzig). Obdzierając się ze skóry wielbiciela Negativów trzeba stwierdzić, że płyta dużo w świat muzyki nie wnosi. Muzycznie są bardzo podobni do wspomnianego już zespołu Chrisa Cornella. Nasuwa się na myśl stwierdzenie, iż w obecnym czasie Seventh Void paradoksalnie idealnie wbił w zapotrzebowanie na tego typu muzykę. Muzyczne "popisy" pana Cornella (utożsamiane z pogonią za kasą, ale ten wątek lepiej odstawić) przygotowały idealne pole dla naśladowców twórczości Soundgardena.

Album otwiera utwór Closing In - dobry kawałek, w sam raz na rozgrzewkę przed tym, co zespół prezentuje w kolejnych utworach. Kolejny kawałek - tytułowy notabene - jest już pierwszą perełką w koronie Seventh Void. Świetny refren, bardzo dobre riffy. Kolejny The End Of All Time spowalnia wręcz w klimaty sabbathowe. Po nim zaczyna się najlepsze 8 minut płyty - utwory Broken Sky i Killing You Slow. Muzyka żywsza, riffy wpadające w ucho. W przypadku pierwszego - bardzo dobre łączenia spokoju i ostrości, zarówno w przypadku wyciszania gitary prowadzącej i zmiany tonu wokalu. Killing You Slow to mój faworyt z całego albumu.

Dalej jest dobrze, choć wypadają bledsze w porównaniu z dwoma wyróżnionymi powyżej. Na uwagę zasługuje jeszcze ostatni kawałek. Last Walk In The Light genialnie zakańcza płytę. Utwór nadal mocny, choć wytwarza się spokojniejsza atmosfera. Refren wspaniale uspokaja i likwiduje poczucie niedosytu po przesłuchaniu albumu.

Podsumowując, "Heaven Is Gone" to płyta dobra. Nie wprowadza nic czysto nowatorskiego, daje za to kawał porządnie, przez lata przemyślanej i dopracowanej muzyki. Nie ma tu gniotów. Album zatem "schludny" i równy. Polecałbym szczególnie dla miłośników Type O Negative, ale też Soundgarden i Black Sabbath, którzy nie boją się poznać świeżego spojrzenia na znaną im już muzykę.
4/5

sobota, 7 listopada 2009

Amorphis "Skyforger"

Ostatnia płyta fińskiej prog-metalowej grupy Amorphis jest arcydziełem. Zaczynam od razu od oceny - zasłuchany i zakochany jestem w tym albumie. Melodyjność i progresywne poszukiwanie na pierwszym miejscu, brutalność jako dodatek w niesamowitym, bajkowym wręcz wydaniu.

Pierwsze, co mocno zwraca na się uwagę, jest okładka. Piękna, bajkowa, wpisująca się idealnie w nurt space rocka/metalu. Nie zabieram się za interpretację tegoż obrazu, gdyż mam w zwyczaju tworzyć niewydarzone historyjki i niekoniecznie jasne skróty myślowe. Lepiej zostawić Wam przyjemność oglądania i rozgryzania metafory zdjęcia.

"Skyforger" rozpoczyna się utworem Sampo, w którym to przeplatają się sekwencje klawiszowe, obowiązkowe riffy, syntezatory i wokal Tomi'ego Joutsena - łagodny, ostrzejszy na growlingu kończąc. Piosenka ta daje nam przedsmak całej płyty - łagodne refreny, nieustające parcie na melodyjność, świetnie dopasowane elementy brutalne (których jest mniejszość). Utwór przechodzi pod koniec w spokojniejsze tony, by w idealnie zmontowany sposób dać świetne wejście dla Silver Bride - perle, brylantowi najwyższej jakości spośród wszystkich piosenek na albumie. Najlepszy utwór, nie można się od niego oderwać - tym bardziej, gdy spojrzy się na Last.fm'a - od premiery (połowa czerwca 2009) do dzisiejszego dnia Silver Bride zajmuje pierwsze miejsce w tabeli odsłuchiwanych kawałków spośród rzecz jasna całej twórczości Amorphisa (na moim profilu jest już w wśród 50 najczęściej odsłuchanych ogółem). Jedyne, co można, to polecić wysłuchać przynajmniej tego jednego kawałka. Tu drobna uwaga - jeśli obejrzysz wideoklip - większą uwagę poświęć muzyce. Filmik jest średni, nawet kiepski.

Kolejne utwory po prostu bledną przy Silver Bride. Jednak maja swój urok - w szczególności Sky Is Mine. Dobry refren, wpada w ucho. Choć - z drugiej strony - bardziej w uchu kołatać może charakterystyczny riff. Wokalnie utwór łagodny - całkowity brak growlu. Jednak bez paniki - już w kolejnej piosence Finowie dają popalić głośnikom mocnym Majestic Beast. Zgrabne połączenie growlingowych zwrotek i łagodnych refrenów. Gratka dla miłośników mocniejszych wrażeń.

My Sun to z kolei piękna ballada - wszystko wpada tu w ucho. Równie dobry utwór co Sky Is Mine, choć oczywiście łagodny. Dalej Highest Star - balladowe zwrotki i mocne, rockowe refreny - genialna kompozycja. Tytułowy Skyforger... Początek przywodzi na myśl My Kantele - nic bardziej mylnego, już po krótkim czasie tempo się załamuje i przyspiesza, dając dobry metalowy kawałek.

Ostatnie trzy utwory uznać można oględnie jako swego rodzaju "zapchajdziury" - można, owszem, ale tylko w sytuacji, gdy człowiek przesłuchuje płytę od deski do deski. Biorąc utwory wybiórczo, trudno któremukolwiek coś zarzucić - czy to powtarzane motywy, czy też nudę. Nic z tych rzeczy - Po prostu każdy kawałek jest świetny. Nawet ostatni - Godlike Machine - potrafi zaskoczyć. Stąd też wzięła się moja ocena "Skyforger'a" jako arcydzieła. Praktycznie wszystkie utwory są świetne. Płyta nie znudzi się nawet za dziesiątym przesłuchaniem. Pozycja warta do poznania. Dałbym 6/5, jednak nie będę robił z tego bloga wolnej amerykanki.
5/5

niedziela, 4 października 2009

Horns of Hattin "1187"


Horns of Hattin. O tym zespole pewnie niewielu słyszało, a dla osób nie siedzących zbyt głęboko w historii światowej nazwa od razu skazuje członków bandu na określenia "szatany, okultysty, degeneruchy".

Zatem wpierw rozwiewam na cztery kąty wszelkie niedopowiedzenia. Horns of Hattin to zespół z Wiednia (zatem rodem z Austrii). Nazwa nie odnosi się bynajmniej do rogów szatana czy jego sługusów. Rogi Hattinu to inaczej dwa wzgórza (bodaj nieopodal Damaszku), u stóp których 4 lipca roku 1187 naszej ery odbyła się najkrwawsza i jedna z najważniejszych bitew czasu wypraw krzyżowych. Największa armia Królestwa Jerozolimskiego w dziejach poniosła totalną klęskę w starciu z wojskami sułtana Saladyna. Większość dygnitarzy (tj. baronów, hrabiów etc. europejskich) została wzięta do niewoli (i stracona), chrześcijanie utracili ponadto relikwię Krzyża Świętego, a najważniejszym efektem było stopniowe rozszerzanie się dominacji sułtanatu i islamu w tej części Bliskiego Wschodu.

Inspiracja zatem bardzo ciekawa i jak najbardziej na plus. Gatunkowo zespół nie przystaje do większości znanych bandów metalowych. Grupa określa swą muzykę jako ekstremalny epicki metal. Ogólnie rzecz biorąc mamy tu wpływy głównie black metalu, a także metal symfoniczny, melodyjny, death'owe riffy i rzecz jasna epicką lirykę, opiewającą głównie średniowiecze.

"1187" to demówka Horns of Hattin. Ważnym jest zaznaczenie, iż kapela posiada doświadczenie sceniczne, gdyż członkowie HoH grali (bądź grają nadal) w różnych undergroundowych zespołach. Muzyka jest dojrzała, chłopaki wiedzą, go czego służy gitara, bas i perka. Głos jest również ważny - od growlu czy blackowego skrzeku po wzniosłe głosy w sam raz pasujące do hymnu wojennego, jakim można nazwać refren tytułowego utworu. Mamy tu trzech wokalistów, dwóch gra na basie i gitarze. Perkusista wysokich lotów, jak najbardziej daje z siebie wszystko na najwyższym poziomie.

Album zaczyna się krótkim, symfonicznym intro wprowadzającym w klimat płyty. Następnie mamy Montsegur. Zgodnie z informacjami podanymi na stronie zespołu tematyką jest pierwsza krucjata przeciwko innowiercom we Francji (ta dotycząca Katarów). Po krótkim wstępie nawiązującym do intra mamy melodyjny black metal na wzór Satyricona sprzed kilku lat z ciekawymi riffami i wplecionymi momentami ciszy, z kolei przemieniają się w krzyki i wrzaski palonych na stosie (domyślnie) Katarów. Najlepszy utwór na płycie, choć kolejne nie są - jak w przypadku większości zespołów black metalowych - tą samą papką tudzież ubijaniem młotkiem mięsa. 1187, jak prędzej wspomniałem, jest swego rodzaju hymnem ku czci poległych w bitwie pod Hattin (prawdopodobnie ku czci, gdyż nie sposób jest odnaleźć teksty ich utworów). Podejrzewam, że zespół odnosi się do tej piosenki w sposób symboliczny, gdyż w swej biografii odnaleźć można słowa, że Rogi Hattin mogą odzwirciedlać "różne tematy związane z człowiekiem i jego idei religijnych - osobistego poszukiwania oświecenia i panowania nad sobą. Zespołu nieoficjalne motto: Nie ma religii wyższej niż prawda".
Ostatni utwór - Friday 13th - podejmuje temat aresztowania Templariuszy i zajęcia ich majątków z rozkazu francuskiego króla Filipa IV Pięknego. Sytuacja miała miejsce w piątek, 13 X 1307 roku. W efekcie skazano ich na tortury i stos. Początek utworu bardzo spokojny, nabiera przemocy, co można odnieść do napaści na zakon w środku nocy. Piosenka również melodyjna (jak na extremalny metal).

Podsumowując, demo HoH jak najbardziej udane, jednak wyłącznie dla osób, które lubią eksperymentować z muzyką i nie mają urazu na dźwięki black metalowe. Co najważniejsze, utwory można pobrać za darmo z ich strony internetowej www.hornsofhattin.com. Coraz więcej zespołów wchodzi w nowoczesny nurt dystrybucji muzyki - i bardzo dobrze! W przeciwnym razie nie miałbym żadnych szans na poznanie tego zespołu. Czwórka, a to za rozbudowaną, niekonwencjonalną muzykę, ciekawe teksty, podejmowanie wątków historycznych, poważne podejście do muzyki i próba zmuszenia słuchacza (który zapozna się z oprawą liryczną) do refleksji na tematy odległe, jednak mające swe odbicie we współczesnym świecie.
4/5

wtorek, 29 września 2009

Anneke van Giersbergen with Agua de Anique "Pure Air"


Anneke van Giersbergen - piękna Niderlandka, która zasłynęła jako wokalistka The Gathering - jednego z najważniejszych metalowych zespołów europejskich. Posiada niezwykły głos, między innymi dzięki niemu album "Mandylion" stał się klasykiem w gatunku gotyckiego metalu. Odeszła z zespołu, który ją wypromował w metalowo-rockowym świecie, w roku 2007, aby rozpocząć nową przygodę we własnym projekcie Agua de Annique. Dla jednych - w szczególności fanów rockowego The Gathering - jest to wielka i nieodżałowana strata. Dla drugich, w tym dla mnie (fana "starego" brzmienia macierzystej kapeli pani van Giersbergen), szczęśliwe zrządzenie losu. W międzyczasie można ją było usłyszeć gościnnie m. in.: u Arjena Lucassena w Ayreonie, przy Napalm Death, Moonspell (Scorpion Flower), Within Temptation czy u Devina Townsenda. Swe możliwości wokalne ukazuje Anneke na tegorocznym (2009) wydawnictwie "Pure Air".

Album "Pure Air" to akustyczne, melancholijne wykonanie znanych już rockowych utworów. Bynajmniej nie jest to tylko kopiowanie. To w pewnym sensie pokaz dla fanów, jak Anneke potrafi zaśpiewać klasyczne ballady. Już pierwszy zaskakuje - The Blowers Daughter, znany z repertuaru Damiena Rice'a. Tu wspólnie z Dannym Cavanagh (Anathema), z którym płodna w ostatnich latach w albumy van Giersbergen wydała płytę "In Parallel". Utwór zaskakuje, jest świetnie wykonany, choć to nie najmocniejszy punkt płyty. Z coverów mamy też Wild Flowers Franka Boeijena, Come Wander with me, Valley of the Queens Ayreonu z gościnnym udziałem samego Arjena (pod względem muzycznym wręcz nasuwają się w pamięci starsze dzieła Lucassena, w tym rzecz jasna "Into the Electric Castle"), To Catch the Thief, Ironic Alanis Morisette (ciekawe wykonanie ze względu na łagodniejszy głos Anneki), What's the reason? holenderskiego zespołu Silkstone w wykonaniu z wokalistą tegoż zespołu Nielsem Guesebroekiem (bardzo ciekawe wykonanie, ten duet bodaj najbardziej powala na kolana), Somewhere z repertuaru Within Temptation i w wykonaniu Sharon del Adel i - w końcu najważniejszy, najsłynniejszy i najpiękniejszy utwór z płyty - The Power of Love, ciągle żywy przebój Frankie Goes To Hollywood (tym razem bez duetu, piękne zakończenie i największe zaskoczenie).
Pozostałe utwory (Beautiful One, Day after Yesterday i Witnesses) znane są z pierwszej płyty Agua de Annique.

Ogólnie w podsumowaniu okazuje się... że nie ma tu żadnej premierowej piosenki! Wszystko to covery. Choć, jak wspomniałem, nie byle jakie. Zresztą niezdrowo jest odcinać się od coverowania - daje jasne porównanie do klasyków, otwiera na nowe pomysły itp. Dziś trudno jest stworzyć coś oryginalnego, niepowtarzalnego, z kolei dawni "wielcy" coraz częściej i coraz szybciej nas opuszczają - warto ich zachować. "Pure Air" to zestawienie pięknych songów. Wykonanie to wręcz mistrzostwo - w sam raz na jesienny okres (choć płytę wydano w styczniu). Dzieło Anneki van Giersbergen wycisza i uspokaja, płyta w sam raz na romantyczny wieczór.

Czy będę do tej płyty wracał? To się okaże po czasie. Na dzień dzisiejszy nie umiem się oderwać.
5/5

Zmiany

Wprowadzam oznaczenie punktowe do recenzji. Skala od 1 do 5, łatwiejsza i bardziej bezwzględna od szczegółowo rozbudowanych. Zatem:
  • 1 - dno, bardzo słabe, za pierwszym przesłuchaniem nic w pamięci nie pozostało;
  • 2 - słabe, jeden-dwa utwory zwróciły uwagę, jednak znaleźć można ciekawsze pozycje;
  • 3 - średnie, ani dobre, ani złe; na dłuższą metę może się spodobać, muzyka ciekawa i rozbudowana, choć podobieństwo do innych pozycji zauważalne; mniej niż połowa utworów może zwrócić na siebie uwagę;
  • 4 - dobra płyta, warto się zaznajomić i kupić, dla świeżych fanów pozycja obowiązkowa; ciekawe teksty, (ponad) połowa utworów ciekawych; muzyka w miarę rozbudowana, płyta nie nudzi po kilku przesłuchaniach; chce się do niej wracać;
  • 5 - płyta genialna, warto kupić w ciemno, o ile lubi się taki gatunek muzyczny; każdy utwór ciekawi, brak powtarzanych linii melodycznych; często chce się jej słuchać, trudno się oderwać po pierwszym przesłuchaniu; utwory wciąż kołaczą w uszach; muzyka rozbudowana, nie nudzi; warstwa liryczna przyciąga, podejmuje ciekawe tematy;
Pierwsze oceny będą mi służyły za wzór. Może się zdarzyć tak, że po jakimś czasie zmienię dawną ocenę - będę robił to sporadycznie i po długim przemyśleniu.

niedziela, 20 września 2009

Carcass "Swansong"


Carcass - żywa legenda brytyjskiego metalu. "Swansong", ostatni longplay (jak na razie) w dorobku Jeffa Walkera i Billa Steera (Amotta i Erlandssona pomijam, gdyż nie współtworzyli tego albumu), związana jest z licznymi kontrowersjami w zespole i - rzecz jasna - poza nim. Dla zagorzałych fanów grindcore'owego Carcassa ta płyta jest najgorszą, zbyt lekką i melodyjną. Dla młodych fanów, jak ja sam, płyta może być genialna. Zresztą dobrze, że zacząłem swą przygodę z ich muzyką od tej płyty. Na samym Last.fm najwięcej odsłuchań ma poprzedniczka, "Heartwork" - mniej melodyjna i brutalniejsza.

Carcass, między innymi dzięki tej płycie, zwany jest jednym z ważniejszych zespołów metalowych. Osobiście podziwiam kierunek rozwoju, od klasycznego grindcore'a, przez death metal do wytworzenia własnego stylu, który w latach późniejszych inspirował młodszych twórców z nowego podgatunku - melodyjnego death metalu (notabene Brytyjczycy zwani są protoplastami i jednymi z twórców tego gatunku muzycznego). Mniej o historii i dodatkowych danych.

Płyta rozpoczyna się "przebojem" (o ile w swego rodzaju ekstremalnym metalu można użyć tego słowa) Keep On Rotting In The Free World. Nieodłączny element koncertów. W warstwie lirycznej podjęty został temat społeczno-ekonomiczny. Tytuł przywodzi na myśl jeden z utworów Neila Younga. Możliwie, iż był on inspiracją dla Walkera - pewne jest to, iż autorem muzyki i tekstu jest Walker. Jest to najlepszy utwór na płycie - co nie oznacza, że kolejne są coraz gorsze. Nic bardziej mylnego. Kolejne utwory są genialne. Tak mogę ocenić praktycznie każdy do samego końca, dlatego zatrzymam się na wybranych perełkach.
Utwór trzeci - Black Star. Ważny pod względem zarówno skomponowania, jak i dalszych losów zespołu, kiedy to tym samym tytułem ozwali Walker, Owen i Redagas swój nowy projekt po cyrku związanym z wytwórnią Earache Records i bojkocie "Swansonga" przez fanów.
Utwór czwarty - Cross My Heart. Pod względem lirycznym najważniejszy dla mnie utwór z płyty. Tekst owinięty jest wokół nieszczęśliwej/nieszczęśliwie ulokowanej miłości. Podmiot liryczny prosi kogoś - domyślnie kobietę, ukochaną - o ukrzyżowanie serca na cienkiej linii pomiędzy miłością a nienawiścią. Wie, iż czas nie uleczy ran. Tylko rozwiązanie tej sprawy poprzez ukrzyżowanie serca - poświęcenie dokładnie "swego serca" w wyższym celu - może zakończyć gehennę, jaką przechodzi podmiot liryczny. To nie koniec ważnych rzeczy, które przekazuje nam Walker w swym tekście. Wskazuje też na ważkość zauważania ludzkiego wnętrza, wewnętrznego piękna [stwierdza: If beauty is only skin deep//Then thankfully I am blind]. Jak wspomniałem, dla mnie jest to nadzwyczaj ważny utwór. Każdy powinien uporządkować swe sprawy, nie zamiatać je pod dywan czy zamykać w słoiku. Let's tear in two...

Polarized to ciekawy protest-song. Walker wymienia rzeczy, które dziś określają człowieka - numer, kolor, wiarę, modę itp. - i automatycznie zaznacza, iż jego te rzeczy nie obchodzą. Wszystkie te elementy wpisują człowieka w kulturę i społeczeństwo - "polaryzują" go. Walker odrzuca klasyfikowanie siebie, wpisywanie w określone i oczekiwane rubryki. Swego rodzaju nowoczesna anarchia jak na lata '90 czy też oznaka indywidualizmu autora.
R**k The Vote. Początek iście mistrzowski, który kojarzy się bardziej z Iron Maiden niż słynnym zespołem grindcore'owym. A także pytanie o sens rock'n'rolla Is this rock'n'roll or a form of state control?
Ostatni utwór - Go To Hell. W tym jednym utworze znajdziemy najwięcej elementów wspólnych w warstwie lirycznej z typowymi tekstami death metalowymi. Podmiot liryczny - na przekór przyzwyczajeniu kulturowemu - stwierdza, że pójdzie do piekła. Rzecz jasna, nie ma to jak pozytywne spojrzenie na sprawę: LET'S BURN IN THE FLAMES, YEAH!!!!

Podsumowując płytę, jest ona po prostu genialna. Równa, nie ma słabych utworów, w warstwie lirycznej można odnaleźć wartościowe teksty [w zależności, co kto szuka]. Już za pierwszym przesłuchaniem może wpaść w ucho z 8/12 utworów - co jest naprawdę wysokim wynikiem!
Płytę, którą powinien znać każdy fan melodyjnego death metalu. Najbardziej cieszy fakt, iż pełni wigoru, już jako dojrzali muzycy i mężczyźni, mają zamiar stworzyć nowy materiał. Keep on headbanging!

5/5

piątek, 18 września 2009

KMFDM "Tohuvabohu"


Przechodząc parę miesięcy temu pomiędzy półkami w MM natknąłem się właśnie na ten album. Od jakiegoś czasu chciałem się zapoznać z muzyką oferowaną przez klasyczny zespół grający industrialny rock. Mowa oczywiście o KMFDM, zespole pochodzącym z Niemiec, choć od kilkunastu już lat tworzącym na emigracji w Stanach Zjednoczonych, i ich albumie "Tohuvabohu" z 2007 roku.

"Tohuvabohu" można by uznać jako płytę przygotowująca do zmiany kierunku w przyszłości. "Attak" i "WWIII" były ostre, wręcz metalowe, z kolei "Hau Ruck" cechował się większą domieszką elektroniki. Album z 2007 roku to przyjemne, rockowe granie. W odróżnieniu od albumów większą wagę nadano melodyjności, co jest efektem mieszanki rocka z dominującą elektroniką. Kolejny album - tegoroczny "Blitz" - to już ewidentnie industrialowa elektronika, całkowicie inny materiał, swego rodzaju odświeżenie. Zatrzymajmy się jednak na najbardziej interesującym mnie albumem.

Zaczyna się utworem Superpower. Początek zapowiada totalny przewrót w umyśle słuchacza, dokładniej KMFDM can blow your mind, rock your face off and jump start your heart. Mniej więcej tak zapowiada materiał Sascha Konietzko. Później elektronika łączona wręcz z rock'and'rollową melodią. Utwór przyjemny, choć nie najlepszy.
Kolejny utwór - przez długi czas nie umiałem się go nasłuchać. Looking For Strange rozpoczyna się hołubioną przeze mnie konstrukcją: od ciszy i szeptu do porządnego, rockowego refrenu. Do tego dobry głos Lucii Cifarelli, na ile dobry w czasie koncertów - nie wiem. Na płycie wypada wyśmienicie. Drugi utwór to murowany hit, wpada w ucho i pozostaje w nim na długo.
Później tytułowy utwór, Tohuvabohu. Duża dawka elektroniki, ale zarazem mocnej, hipnotyzującej, mrocznej. Muzyka bardzo dobrze pasuje do tytułu, odzwierciedla swego rodzaju walkę między tohu i bohu - chaosem i pustką. Jest to bardzo ciekawe, że muzycy wzięli na warsztat muzyczny mało znane, choć arcyciekawe mity germańskie.
Słuchając dalej mamy I Am What I Am, równie przyjemny utwór co Looking For Strange. Kolejnie Saft Und Kraft, nawiązujący do punkowej rebelii znanej ze starych płyt. Koniec utworu przemienia się w metalowe łojenie (jak na nich rzecz jasna).
Headcase. Kolejna perełka na płycie, możliwie najlepszy utwór. W tym utworze zachowano mniej więcej równość elektroniki i rocka. Świetny utwór.
Kolejne - dobre, choć najlepsze już za nami. Mimo to warte wysłuchania, jak Not In My Name. Ostatni utwór pięknie zakańcza album, wyciszenie, elementy rockowe przytłumione są dźwiękami łagodnymi, melancholijnymi, dają iluzję użycia instrumentów smyczkowych.

Podsumowując płyta dobra do samochodu, do słuchania na co dzień, ale także dla maniaków szukających pięknych dźwięków. Na 11 utworów gdzieś 8 może łatwo przyjść do gustu, są też utwory pozostające w pamięci. Płyta naprawdę dobra, polecam każdemu, kto lubi eksperymentować i kto nie zna KMFDM. Trudno mi odnieść się do całej dyskografii kapeli, jednak ta płyta jest dla mnie albumem, do którego będę wracał po latach z przyjemnością.
Na plus! Polecam!
5/5

czwartek, 17 września 2009

Blind Guardian "A Twist In The Myth"


Sytuacja wymaga, abym zaczął od kilku słów na temat tej płyty. Jak wspomniałem we wpisie rozpoczy- nającym historię bloga, tytuł zaczerpnąłem właśnie z tej płyty, a dokładniej od utworu Carry The Blessed Home. Bynajmniej nie zagłębiałem się w sferę liryczną tej piosenki, zaintygowała mnie sama nazwa.

Z płytą tą zetknąłem się pierwszy raz bodajże niecały rok temu. Za pierwszym razem w ucho wpadło mi parę utworów, w tym rozpoczynający album This Will Never End. Po upływie kilku miesięcy płyta na nowo rozbudziła w umyśle dawno zasłyszane dźwięki, znane z innych płyt Blind Guardian. Całe szczęście Niemców nie opuściła chęć eksploracji przestrzeni muzycznych. Nadal mamy tu znane z poprzednich płyt polifoniczne chórki. Znalazły się niezwykle piękne, jak zwykle niezmiernie epickie pieśni. Moim faworytem jest utwór Fly, gdyż nawiązuje do jednego z najciekawszych i najpiękniejszych toposów w sztuce. Umiejętność latania od tysiącleci inspirowała myślicieli i bardów. Ptak stał się symbolem szczególnie mądrości i wolności, do czego muzycy nawiązują w warstwie tekstowej. Refren, jak w przypadku utworów Guardianów, wpada w ucho i kołacze w głowie.
Z kolei Carry The Blessed Home przykuł moją uwagę już od pierwszych dźwięków. Zabrzmi to subiektywnie - Blind Guardian tworzą najlepsze ballady (o charakterze epickim, z kolei o charakterze osobistym tudzież depresyjnym musiałbym uznać wyższość Type O Negative). No cóż, ocena ta wynika też z tego, że uważam Guardianów za najlepszy zespół grający europejski power metal. Nie mniejsze znaczenie ma również ich progresywny kierunek tworzenia muzyki, wszak rozwijać się trzeba. Wracając do utworu, pomieszanie spokojnej melodii wprowadzającej do utworu z heavy otoczką refrenu wyszło sprawnie i dobrze. Nie jest to co prawda dysonans w ekstremalnym wydaniu, jak w przypadku takich kapel, jak Devildriver czy Fear Factory, jednak nadal wpisuje się w jedną z moich ulubionych konstrukcji muzycznej (ostrzegałem, nie znam fachowego nazewnictwa, jedyne co posiadam, to własną fascynację).

Nie będę opisywał każdego utworu, jednak moją uwagę przykuły - co oznacza, że uważam je za bardzo dobre - Otherland, Turn The Page, Another Stranger Me czy Dead Sounds Of Misery. Ogólne podsumowanie płyty - naprawdę bardzo dobra! Nie nudzi ani nie odstręcza, co o zespole z ponad dwudziestoletnim stażem dużo mówi. Nie przebija rzecz jasna "Imaginations From The Other Side", jednak jest to płyta świetna, która powinien poznać każdy, kto lubi dźwięki progresywne czy power metalowe, nie wspominając już o świeżych fanach po pierwszym koncercie kapeli w Polsce, który odbył się w zeszłą sobotę w ramach płockiego Cover Festiwal. Suma summarum 7 piosenek na 12 uważam za naprawdę dobrą muzykę, dzięki czemu spokojnie mogę uznać płytę za dobrą.
4/5

Zaczynam!

Witam wszystkich na moim blogu.

Z założenia będzie to blog poświęcony mojej drugiej, przyziemnej miłości, jaką jest muzyka. Nie mam wykształcenia, dyplomu, upoważniającego mnie do "fachowego" pisania o muzyce. Od dawna chciałem stworzyć blog, w którym mógłbym dzielić się z każdym doznaniami słuchowymi, polecać różnych artystów i ich twórczość.

Pewnie się zastanawiacie, dlaczego wybrałem na tytuł bloga "błogosławiony dom". Po pierwsze, słowa te wziąłem z utworu Blind Guardian z płyty "A Twist In The Myth", którą aktualnie znowu przesłuchuję po bardzo długim czasie. Po drugie, samo sformułowanie odzwierciedla miejsce muzyki w moim życiu. Zanurzając się w dźwiękach - pięknych, brutalnych czy przesłodzonych - człowiek przenosi się niejako do owego "domu". Jak wymieniłem, owy dom może mieć oprawę przesłodzoną (pustą), brutalną (załóżmy, że mroczną) bądź piękną (błogosławioną właśnie). Piękno muzyczne wpływa nie tylko fizycznie na ucho ludzkie, lecz także na duszę, stan emocjonalny i psychiczny.

Na pierwszy rzut oka - o ile odwiedziliście mój profil na Last'cie - mógłbym wydawać się zwykłym metalem. Owszem, muzyka "gitarowa" to praktycznie całe moje życie. Mam na myśli nie tylko metal i rock, a także reggae, blues. Otwarty jestem na różną muzykę, mam nadzieję, że dam temu wyraz w różnorodnych postach. Oferować mogę recenzje i nowinki ze świata muzycznego. Zdaję sobie sprawę, iż w dzisiejszym świecie mój blog nie jest niczym nowym. Bynajmniej, wielu powie, że powielam te same pomysły. Jednak mocno wierzę, że im więcej człowiek znajdzie perspektyw, tym bogatsza stanie się jego wiedza własna.

Zatem, z pożytkiem naszym i Waszym.
Zaczynam!